Może wywoła to lekko ironiczny uśmiech na waszych twarzach, ale dostrzegam duże podobieństwa między tym, co działo się na rynku sklepów spożywczych i tym, co dzieje się obecnie na rynku usług fitness w Polsce.
Jeszcze kilka lat temu polska ulica utkana była wieloma małymi sklepikami. Co kilka metrów – sklep. Trochę sytuację w większych miastach zmieniło pojawienie się supermarketów, trochę namieszało też rozrastanie się formatów delikatesowych typu Alma czy nieprzyznający się głośno do swojego profilu premium Piotr i Paweł, ale najwięcej zamętu zrobiły dyskonty i sieci typu Żabka. Okazało się, że nawet klient premium robi regularnie zakupy w Lidlu czy Biedronce, a nie w Almie, która się pogubiła zarówno w komunikacji, jak i budowaniu swojej oferty i już jej na rynku nie ma. A dyskonty? One się nie gubią. One mają swoją politykę cenową, spójną komunikację, mają wciąż nowe pomysły na przyciągnięcie klienta, także tego zamożnego, działają wg ściśle określonych procedur, które są przestrzegane przez pracowników.
Lubię robić zakupy w delikatesach. Oczywiście nie ze względu na ceny produktów, ale na ich jakość. Oczekuję od delikatesów: wędlin bez kilku linijek E na etykiecie, świeżych warzyw i owoców, rozbudowanej półki z tzw. produktami kolonialnymi, a przede wszystkim dobrze przeszkolonego i uśmiechniętego personelu. Oczekuję doradców, którzy będą znali smak sera, który sprzedają i zaproponują odpowiednią wędlinę, a nie wykrzywią się bez zrozumienia, kiedy pytam o glutaminian i inne świństwa. W sklepie delikatesowym nie chcę się czuć jak żona bogatego męża, mająca fanaberie w postaci 10 dekagramów dobrej szynki parmeńskiej (chociażby dlatego, że męża nie mam i na tę szynkę muszę zapracować sama).
Co prawda szynki nie sprzedajecie, ale czy nie widzicie podobieństw?
Pozdrawiam w deszczowy poranek
Dorota A. Warowna